Mason Deaver – Wszystkiego, co najlepsze

2022-07-11 | @andrea

Okładka recenzowanej książki

Trochę ciężko recenzować książkę, której nawet się w całości nie zdołało zmęczyć. A ja nie tylko ją zrecenzuję ale też z całego serca polecę, ha! Otóż sęk w tym, że „Wszystkiego, co najlepsze” to książka z działu Young Adult. A ja już nie jestem young adult. Lektura dała mi to mocno do zrozumienia.

Książka Mason Deaver to opowieść o niebinarnem Ben, które zostaje wyrzucone z domu na mróz po swoim coming oucie, znajduje schronienie u siostry, z którą nie widziało się od lat, zmienia szkołę, rozpoczaczyna terapię, znajduje przyjaciela, zaczyna mieć nadzieję na lepszą przyszłość…

Przechodziłom przez to. Nie krok w krok, oczywiście. Starzy mnie z domu nie wyrzucili, ale zadbali, bym niecierpliwie odliczało dni do momentu, gdy będę mogło od nich uciec. W jeno wieku nie wiedziałom nawet co to niebinarność, ale miałom za to inne coming outy do przejścia. Takie tam.

I wiecie co? Mam dość. Cholernie się cieszę, że mam to wszystko juz za sobą. Wychodziłom z niejednej szafy. Byłom odrzucane. Uczyłom się samodzielności. Znajdowałom przyjaźń, miłość, społeczność. Wybrana rodzina nie raz ratowała moje zdrowie psychiczne zdruzgotane przez tę rodzoną.

Aż wstyd się przyznać, że z początku czytałom tę książkę lekko znudzone. W Star Treku to walczą z tajemniczym wirusem przenoszonym przez światło i pchającym ofiary do desperackiego teleportowania płaszcza planety na pokład statku kosmicznego – a jak przełączę na drugi ekran, to o moją uwagę konkuruje z tym… kolejna historia o queerfobicznych rodzicach? Ziew. Mam znajome queery, nasłuchałom się już takich setki!

Ale z każdą przewracaną stroną ten ziew zmienia się w rozkminy i wspomnienia. Łapię się na tym, że boję się odwrócić stronę, bo wiem, że na następnej czeka mnie pierwszy dzień w nowej szkole – nowe osoby, nowe problemy, nowe social anxiety, nowe crushe, nowe ściśnięcia żołądka na myśl o potencjalnych coming outach. Kurwa no! Jestem dorosłym, samodzielnym, wyoutowanym, dumnym, poliamorycznym, panseksualnym niebiniem – a czuję się jakby był wieczór przed pierwszym września w czasach licealnych. Zamiast myśleć „eee, resztę tylko przewertuję, bo podróże po galaktyce to to nie są” zaczynam myśleć „eee, resztę tylko przewertuję, bo w sumie to ja nie chcę przez to znowu przechodzić, choćby i w fikcji”.

Zazdroszczę. Może i tu sobie narzekam i smęcę, ale tak naprawdę, to zazdroszczę. Zazdroszczę dzisiejszej młodzieży, że macie takie książki. Że macie queerowe postaci w mainstreamowych mediach. Że macie materiały w internecie (w tym, nieskromnie wspomnę, zaimki.pl). A przede wszystkim – że macie siebie nawzajem.

W mojej klasie licealnej był gej i była lesbijka. No i byłom ja. Ale czy mój gaydar dostał jakiekolwiek potwierdzenie swoich przypuszczeń w czasach gdy potrzebowałom rówieśniczego wsparcia? Nie – lata później przypadkiem natknęłom się na kolegę z klasy na mieście w środku nocy, gdy oboje byłośmy na randce z facetami; przypadkiem wylądowałom na jednych zajęciach na studiach z byłą dziewczyną koleżanki z liceum. Rychło w czas… A teraz? Teraz znajomu z kolektywu używa w szkole dukaizmów! Teraz Niebinarny Spis Powszechny potwierdza, że licea robią się coraz pełniejsze wyoutowanych queerów!

Ta książka to wyznacznik tego, jak bardzo nasz świat się zmienił raptem przez dekadę. Jasne, od groma jeszcze mamy w tym świecie do naprawienia. Jasne, homofobia z polskich szkół nie zniknęła, a nawet i tym nastolatkom, które nie muszą się z nią zmagać, i tak nie zazdroszczę innych uroków obecnych czasów (szkoła w czasach covidu? uchowaj!) Ale fakt, że queerowość nie jest już tematem wręcz nieistniejącym, że powieści YA są pisane przez, o, i dla osób queerowych, że poważne wydawnictwa troszczą się o poszanowanie nienormatywnych zaimków?

Może i przeczytałom tak na porządnie jakąś jedną trzecią tej książki, a resztę tylko przewertowałom. Ale i tak ją uwielbiam. I tak kupię papierowe wydanie, gdy tylko zostanie opublikowana, i postawię dumnie na półce. Bo choć nie jest to książka dla trzydziestoletnieno mnie – to moje licealne ja zapewne przeczytałoby ją wielokrotnie od deski do deski. To jest ten relatable content, którego dekadę z hakiem temu tak bardzo bym potrzebowało.


Szczerze mówiąc, to zamierzałom tu się skupić na kwestiach językowych – a wyszło, jak wyszło. Nawet nie mam dobrego pomysłu na płynne przejście do tematu zaimków. Więc przejdźmy niepłynnie.

Otóż projekt okładki i treść książki podesłało nam wydawnictwo We Need YA, prosząc kolektyw Rada Języka Neutralnego o objęcie jej mecenatem merytorycznym. Do książki dołączona jest przedmowa tłumacza, Artura Łukszy, która jest tak cudowna, że pozwolę ją sobie zacytować w całości:

Język kształtuje naszą rzeczywistość, pozwala nam nazwać rzeczy i zjawiska, które widzimy, ale też wyrazić to, co czujemy. Jest sprzężeniem zwrotnym między rzeczywistością, jaka jest, a tym, jak ją postrzegamy. Dlatego dorastając z jakimś językiem, inaczej będziemy postrzegać otaczający nas świat niż nasz rówieśnik, który wychowuje się w innej kulturze i w innym języku. Myślę, że wyrażenie „znaleźć wspólny język” jest zdecydowanie niedoceniane, bo tak naprawdę oznacza „przyrównać swoje światy”. To również tłumaczy, dlaczego język zmienia się wraz z tym, jak zmienia się społeczeństwo. Jest dość wyjątkowym narzędziem, bo takim, którego nie możemy do końca kontrolować. Nie należy bowiem do żadnej osoby, a do wszystkich.

Z tego względu jest często umowny. Parafrazując Ben tłumaczące Hannah, na czym to wszystko polega, możemy stwierdzić, że potrzebujemy punktów zaczepienia i swego rodzaju szufladkowania, żeby znaleźć ten „wspólny język”. Dlatego też, zdając sobie sprawę, że język polski (jak i inne języki) i zainteresowani tematem użytkownicy naszego języka poszukują obecnie różnych form ekspresji dla osób, które nie posługują się ani męskimi, ani żeńskimi formami osobowymi, zdecydowałem się na wybranie kierunku, który moim zdaniem jest najbardziej kompatybilny z istniejącymi zasadami języka polskiego, a mianowicie na przyjęcie dla Ben (i Mariam) zaimków ono i jeno oraz rodzaju neutralnego (wcześniej nijakiego). Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie osoby niebinarne posługują się właśnie tymi formami, i mam nadzieję, że wybaczą mi ten wybór, który wynika jedynie z dobrej wiary. Wierzę bowiem, że możemy zmienić nasz język tak, by każdy mógł odnaleźć się w rzeczywistości, która jak język należy do wszystkich, oraz by inni potrafili tę rzeczywistość zrozumieć. Wziąłem pod uwagę również zaimki ono i jego, doceniając je za naturalne przedłużenie rodzaju nijakiego, które byłyby najłatwiejsze do wprowadzenia w dyskurs ogólnopolski. Postanowiłem jednak wyeliminować kopiowanie m.in. zaimków i przymiotników dzierżawczych z rodzaju męskiego i wprowadzenie do języka elementów postpłciowych (tj. zamiast jego – jeno, mu – nu, niego – nieno itd.). Wydaje mi się, że uzupełnienie istniejących już zaimków formami, które nie wskazują na płeć najlepiej łączą prostotę i szacunek dla osób ich używających.

Chciałbym też podziękować całej ekipie zaimki.pl, bez której przetłumaczenie tej książki byłoby niemożliwe (choć może nie zdają sobie z tego sprawy), a także całej redakcji We need YA za wsparcie, nie tylko w kwestiach językowych.

Tłumaczenie angielskiego „singular they” na język polski jest zadaniem niełatwym. Niestety, osoby tłumaczące często idą (a raczej: szły? 🤞) na łatwiznę i zwyczajnie wymazują niebinarność danej postaci. Tu jest ona tak integralną częścią opowieści, że choćby Artur chciał, to by się nie dało.

Widać jednak, że niczego wymazywać nie chciał. Ba! Pozwolił niebinarności Ben błyszczeć! Osobiście uwielbiam wybór użytych form, ono/jeno – choć są niezmiernie ciekawe i gładko leżą na języku, to są niespecjalnie popularne w tekstach kultury: cudownie będzie dorzucić parę przykładów do Korpusu Niebinarnej Polszczyzny! Artur stosuje je konsekwentnie, dostosowując do kontekstu, która postać kiedy jakich form by wobec Ben użyła (polszczyzna jest zdecydownie bardziej zgenderyzowana od angielskiego, więc cała masa zdań niewskazujących na płeć w oryginale wymaga wyboru rodzaju gramatycznego w języku polskim). Nonszalancko wręcz używa neutratywów – nie zapominając też o promowaniu feminatywów wobec postaci kobiecych. Rzuciło mi się w oczy, że nawet angielskie unikanie form nacechowanych płciowo przetłumaczył na polskie unikanie – a to zupełnie różne uniki gramatyczne.

Ciężko mi ująć w słowa, jak bardzo cieszy mnie to tłumaczenie. Zmagamy się na co dzień z transfobisiami, które swoje uprzedzenia chowają pod płaszczykiem „troski o język” – bo przywalić odmieńcom to zawsze fajnie, czy to odstają od normy, bo pedały się za rękę trzymają, czy to odstają od normy, bo ich język nie pokrywa się z tym, czego ich w podstawówce na polskim uczyli trzydzieści lat temu – to ten sam hejt. Odstawanie od normy to grzech, kropka. W tym klimacie zobaczyć, jak osoba profesjonalnie pracująca z językiem odważnie decyduje się wziąć na warsztat „pełen zestaw”, bez półśrodków czy obchodzenia sprawy naokoło, jak nie baczy na nienormatywność, i elokwentnie uzasadnia swój wybór osobom czytającym – to miód na uszy! Ba! Spodziewałom się zobaczyć w przedmowie raczej coś w stylu „rodzaj nijaki (postulowana jest też nazwa: neutralny)” – a zobaczyłom nową nazwę użytą wręcz jako fakt: „rodzaj neutralny (wcześniej nijaki)”. Aż ciepło na serduszku.

Niezmiernie cieszy widok naszych pomysłów, projektów i postulatów będących tak serdecznie i z każdym dniem coraz odważniej przyjmowanych w świecie literackim ❤️

Zamów na stronie wydawnictwa We Need YA

Udostępnij: